–Na Ternerefie też mówią, że mieszkał ten Warneńczyk – powiedziała pani w moim wieku, z żółtą chustka zawiązana na głowie. W każdym przewodniku piszą, że słońce na Maderze grzeje nawet w zimie i faktycznie, owa pani oraz towarzysząca jej rodzina, w osobach męża i latorośli, byli lekko opaleni. Cała trójka profesjonalnie przygotowana spacer wzdłuż jednej z ponad 200 lewad (nawiasem mówiąc lewada brzmi lepiej niż kanał irygacyjny, tak egzotycznie!).
Tymczasem czwórka Polaków jedzie autobusem podmiejskim Rodoeste, linią numer 4, z Funchal w stronę Madalena do Mar i dyskutuje niuanse rodzimej historii. Mieszkam w samym centrum Funchal, co ma ten plus, że główny przystanek wszystkich linii autobusowych znajduje się 10 minut spacerem. Nie chciało mi się wynajmować samochodu więc zwiedzam Maderę autobusami liniowymi. Dało się i bywało ciekawie. Jak nie przymierzając dziś, kiedy spotkałam Rodaków i zaczęliśmy rozmowę o Władysławie Warneńczyku, mijając przystanek do klifu Cabo Girao. Bo Madera to jedno z miejsc, gdzie można posłuchać alternatywnej historii Polski. I pooglądać pamiątki po królu polskim i węgierskim, który wcale nie zginął w wielkiej bitwie z Turkami pod Warną (1444 r.). Przynajmniej w lokalnej wersji tej historii, którą opowiadali na Maderze.
–Ale to legenda, bo przecież w podręcznikach od historii piszą, że zmarł inaczej -lekko skonsternowany małżonek pani w żółtej chustce nie podzielał mojego entuzjazmu dla wizji Jagiellona cieszącego się słońcem na Maderze. Ja, jak bym miała do wyboru wyspę zarośniętą aromatycznymi gajami drzew wawrzynowych, a krwawe boje w Europie Centralnej, to nawet nie pakowałabym zbroi do walizki… Madera w XV wieku musiała odurzać zapachem drzew laurowych. Jasne, świeży wawrzyn znałam z wypraw dookoła Morza Śródziemnego, ale doceniłam dopiero na Maderze usiłując oddać sprawiedliwość lokalnej kuchni w kuchni mojego apartamentu. O gotowaniu jest w innym poście, a tu miało być o polskim królu, któremu legendy nie dawały umrzeć. Ad rem, do rzeczy!
Moi interlokutorzy wkrótce wysiedli i poszli na spacer wzdłuż jednej z maderskich dróg wodnych, a ja jechałam do ostatniego przystanku linii nr 4, żeby zobaczyć, gdzie mieszkał domniemany Warneńczyk, czyli do Madalena do Mar. Historia życia po życiu tego konkretnie polskiego i węgierskiego monarchy jest dość sensacyjna. W 1444 r roku, po bitwie, ciała pod Warną nie znaleziono. Długo czekano, aż powróci do domu i w końcu uznano go za zmarłego, a grób na Wawelu jest pusty. I wtedy się zaczęło, znaczy pojawiali się różni Warneńczycy.
Mnie interesuje tylko „wersja lokalna”, podobno dość późna, bo dopiero XVIII-wieczna, zapisana w lokalnym herbarzu. Polskim królem miał być niejaki Henryk Niemiec (Alemano), który faktycznie dostał od portugalskiego króla nadanie w jednej z kotlin w południowej części wyspy, gdzie dziś znajduje się miejscowość Madalena do Mar, centrum produkcji bananów. Domniemany Warneńczyk zawarł związek małżeński z kobietą o imieniu Anna i mieli dwoje dzieci: Zygmunta i Barbarę, co w sumie brzmi znajomo, jeżeli popatrzy się na tablice genealogiczne Jagiellonów i imiona nadawane kolejnym dzieciom w Polsce i na Litwie.
Sam Henryk Niemiec podobno nie lubił mówić za dużo o własnej przeszłości. Polski zakonnik przebywający na wyspie miał go jednak rozpoznać, a następnie przekonać do powrotu. I tu następuje tragiczny finał, gdyż domniemany król Polski i Węgier zginał po raz kolejny, tym razem ugodzony głazem z klifu Cabo Girao. To klif wysoki na, bagatela, 580 metrów, i widoki oferuje zachwycające. Dojechać tam można właśnie autobusem nr 4, tylko wysiąść trzeba tuż za Câmara de Lobos (jeżeli ktoś jedzie z Funchal), dobrze godzinę wcześniej niż Madalena do Mar.
Dojazd do Madalena do Mar zajął mi ponad 2 godziny drogą meandrującą wśród tarasowych pól bananów, winogron oraz tych wszystkich wspaniałych owoców i warzyw, którymi zajadam się od przyjazdu. Z każda chwilą rósł mój podziw dla kierowcy autobusu, który pokonywał zakręty drogi spokojnie i pewnie. Raz jeden jedynie wyprowadziły go z równowagi dzieciaki wracające ze szkoły, bo za głośno puszczały muzykę w telefonach zagłuszając rozkręcone na maksa radio i audycję o korupcji w polityce (pewne słowa są międzynarodowe).
Jak dojeżdżaliśmy do Madalena do Mar to leciały bosa novy. I pewnie przegapiłabym tę miejscowość, gdyby nie fakt, że to pętla. Bo tam są zasadniczo tylko banany, a w lipcu jest organizowane nawet ich święto. Owoce są małe i bardziej aromatyczne, a 80% produkcji wysyłane jest na kontynent. No, i jest też kościółek, fundacja, a jakże, Henryka Niemca, ale wielokrotnie przebudowywany. Na szczęście, postój kierowcy na pętli trwał wystarczająca długo, żebym zajrzała do kościoła i zabrała się z powrotem. Atrakcja patriotyczna i piękne widoki na pół dnia za 8 euro w obie strony.
Ale nie tylko, bo w autobusie zdałam sobie sprawę, że w pewnym momencie mojej autobusowej podróży dotarłam do Madera codziennej, nie z turystycznego folderu. Mniej więcej do Ribera Brava (to tam wysiedli Polacy, amatorzy historii podręcznikowej) autobusowe towarzystwo było mieszane: turyści wsiadali i wysiadali w Camara dos Lobos i na Cabo Girao, ale w pewnym momencie zostałam jedyną turystką, a wokół mnie dzieciaki w wieku szkolnym i spracowani rolnicy, o zniszczonych rękach, porannych wiatrem i słońcem twarzach.
Na Maderze żyje około 250 tyś. ludzi i co piąty mieszkaniec zajmuje się rolnictwem. Kilku widziałam przy pracy, jak schodziłam ścieżką z Cabo Girao do Camara dos Lobos. Madera to dla mnie wielki, kwitnący i owocujący ogród leżący na środku oceanu. Faktycznie rośnie tu wszystko, co się posadzi. Tylko trzeba wygospodarować pole na stromym zboczu wulkanu: ziemia będzie rodzić, i zapierające dech w piersiach widoki gwarantowane. Ale o uprawy trzeba dbać. Do większości poletek maszyna nie dojedzie, a pielenie, grabienie, zbieranie z musu odbywa się ręcznie. Wystarczy przejechać się autobusem, przejść lewadą czy ścieżkami między domami i polami, żeby zobaczyć, co to znaczy ogrodnictwo ekstremalne. I nagle taki mały, wyspiarski banan zaczyna smakować jak królewska uczta na Wawelu. I nieco łaskawiej potraktowałam lokalne danie Madery: głębinową rybę pałasza czarnego (espada) podanego z bananami, choć białe i delikatne mięso tej, dość potwornie wyglądającej, morskiej gadziny smakowało mi lepiej z marakują.
Co czytać i słuchać: znalazłam podcast o Warneńczykach (wersja podręcznikowa), opowiada Piotr Węcowski: https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/972699,Wladyslaw-III-Warnenczyk-–-legenda-legend [dostęp pod koniec stycznia 2017]
Funchal, styczeń/luty 2018
Jedna uwaga do wpisu “O bananach, wierze w podręczniki szkolne i odnalezionym na Maderze Warneńczyku”