Kupowanie wina na pamiątkę to trochę ruletka, przynajmniej w mojej opinii. Bo przecież w degustacjach ważne są też impoderabilia: nastrój, pogoda, towarzystwo oraz cała lista potencjalnych i faktycznych etcetera. Potem w domu jest już nie to samo. Ale Canberra District Riesling z Lark Hill nie rozczarował po powrocie: wino pachniało kwiatami, smakowało cytrusami i dawało w ustach uczucie kwaskowatej chrupkości. „Chrupkość” i „chrupka struktura” – nie ja to wymyśliłam, tę kategorię można znaleźć w „Między wódką a zakąską” Aleksandra Barona i Łukasza Klesyka. To rodzime i wódczane pojęcie dobrze oddaje moje doświadczenia z rieslingami z Canberry i opinię lokalnych autorytetów: w przewodniku winiarskim Jamesa Hallidaya stoi o tym samym winie, że zawiera „crisp, crunchy acidity”.
Jadąc do Canberry nie wiedziałam czego się spodziewać. Stolica Australii nie jest szczególnie popularna jako turystyczna destynacja, również wśród mieszkańców tego państwa. Spędziłam w tym mieście prawie 3 tygodnie, co budzi nieodmienne zdziwienie większości Australijczyków, których do tej pory poznałam. Zanim ochłonęłam po prawie 30 godzinnej podróży i jeszcze przed regularną eksploracją ACT, czyli Australijskiego Terytorium Stołecznego, pojechałam na wycieczkę – na festiwal winiarski do Cowra. To duży winiarski zlot organizowany w lipcu i świetna okazja, żeby ogarnąć okiem, nosem i podniebieniem, co w tej Australii można wypić. Doznania na targach były nie tylko smakowe, bo obcowanie z australijskim winem gwarantuje również przeżycia estetyczne: wizualne i literackie. Zasadniczo: co etykieta, to weselej, bo inwencji producentom w wybieraniu nazw i identyfikacji graficznej nie brakuje.
Tak odkryłam rieslingi, specjalność z okolic Canberry, o których istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Bo stolica nie jest ogólnie znana z produkcji win – jak uświadamiali mnie poznani Australijczycy. Szerze mówiąc ich stosunek do tego miasta jest antropologicznie interesujący. Ale porzuciłam rozważania natury szerszej, a oddałam się radosnej konsumpcji, oczyszczając regularnie półki z białym winem w dzielnicowym sklepie „mojego” przedmieścia australijskiej stolicy.
W jeden z weekendów, pełen sierpniowego, zimowego słońca, pojechałam do biodynamicznego producenta Lark Hill, gdzie oprócz rieslingów piłam świetnego australijskiego gruner veltlinera. ACT to na prawdę raj dla amatorów win białych. Po drodze przyjrzałam się bliżej skrzynkom na listy. O ile na Antypodach etykiety winiarskie i piwne cieszą filologa i semantyka kognitywistę, to każda skrzynka na listy przynosi materiał na antropologiczny doktorat.
Kiedy ochłonęłam po degustacji na festiwalu i jako tako odpoczęłam po zmianie zmianie kontynentu, strefy czasowej i klimatu (lipiec – sierpień to w Canberze możliwość lekkiego przymrozka, a nawet opadem śniegu) rozpoczęłam eksplorację stolicy Australii.
Spacerowałam niemal sama, z rzadka mijali mnie amatorzy joggingu (pewnie wszyscy inni biegali wcześniej lub wieczorem), jeździłam niemal zupełnie pustymi miejskimi autobusami, zwiedzałam prawie puste i bardzo ciekawe muzea oraz galerie. Canberra to miasto przedmieść/dzielnic, które mają swoje lokalne centra handlowo usługowe, ale w ciągu dnia nawet tam było raczej pusto. Choć, sądząc po ogłoszeniach typu: „klientów pod wpływem nie obsługujemy” bywa hucznie – nawet na przedmieściach.
Tłumów nie spotkałam nawet na targu na skrajnie południowym przedmieściu Fyshwick, gdzie pojechałam po… trufle. Kolejny typowy produkt okolic Canberry. Na rok przed moim przyjazdem, a wiec w 2014 r. szacowano, że ten kontynent może stać się globalnym liderem produkcji trufli w ciągu najbliższych 10 lat. Zima, czyli lipiec, to akurat okres grzybobrania. Niestety nie udało mi się wyjechać w teren, ale odwiedziny na bazarku znajdującym się na drugim końcu miasta były równie satysfakcjonujące, co wałęsanie się po polach trufli. Wśród warzyw znalazłam sklepik z piwem i kolejną porcję etykiet, przy których różowe słonie z belgijskiego Delirium Tremens zbladły.
Potem nastąpiły dwa dni uczty, a raczej obżarstwa: od jajecznicy po risotta, zapiekane camemberty i zupę porową, wszystko z dodatkiem truflowym i popijane miejscowym rieslingiem (pewnie powinno być wino czerwone, ale de gustbus). W przerwie wymuszonej koniecznością zakupu kolejnej partii grzybów, poszłam na pizzę z ziemiankami i truflą czarną w Silo, bistro i piekarni, którą znalazłam w pawilonach południowego przedmieściu Kingston. Okazało się bowiem, że Fyshwick Fresh Food Market działa jedynie od czwartku do niedzieli, więc trzeba robić większe zapasy na tydzień. To kolejna ważna wiadomość, dla kogoś kto planuje przeżyć w Canberze: targowiska działają jedynie w wybrane dni, miasto praktycznie zamyka się około 17.30 (czyli po godzinach pracy w biurach).
Reasumując: Canberra w zimie to raj dla truflożernych amatorek i amatorów rieslingów. A jadąc na Antypody nastawiałam się na kangury oraz inną egzotyczną dziczyznę…
Warszawa luty 2018, Canberra lipiec – sierpień 2015
Co czytać, gdzie jeść:
jeżeli chodzi o wino warto zerknąć na: Halliday wine companion, jezeli chodzi o miasto mogę polecić świetną, malutką książeczkę, której autor to Paul Daley a tytuł to po prostu Canberra; grubaśny informator z trasami komunikacji miejskiej – niezbędny do poruszania się po mieście do pobrania z punkcie informacji lub online: https://www.transport.act.gov.au. Wódczane smaki i zapachy, w tym chrupką strukturę jako odczucie, zebrali Aleksander Baron i Łukasz Klesyk w książce Między wódką a zakąską (Wydawnictwo Pascal 2017). Winnica Lark Hill: https://larkhill.wine/ (ceny u producenta 35/40 dolarów australijskich w 2015 r.); piekarnia Silo: http://silobakery.com.au/; Fyshwick Fresh Food Market: http://www.fyshwickfreshfoodmarkets.com.au/