Morskie Oko: góry, woda i ja. Żadnych edytorów i filtrów. Nie retuszowałam go komputerowo. Tylko, że zostało zrobione bardzo wcześnie rano. Szczerze mówiąc tego lipcowego poranka nie byłam w Tatrach zupełnie sama. Towarzyszyłam ekipie filmowej z Tajlandii, która chciała nakręcić piękne góry, do filmu dokumentalnego o Polsce. I się nam udało. Musieliśmy jednak wyjechać z Zakopanego zanim w stronę Morskiego Oka ruszyli turyści.
Jak się można domyśleć, po kilku godzinach nie było już magicznie. Góry były oczywiście wciąż bardzo piękne, ale brzegi jeziora były dosłownie oklejone ludźmi. Śmiechy, przekrzykiwania się, niedyskretne i bardzo głośne rozmowy przez komórkę, które niosło aż na Słowację… czyli Tatry w lecie. Podobnie tłoczno i nie do zniesienia było w schronisku, było nie było najpopularniejszym od stuleci. Nawet nie chciało mi się wejść na szarlotkę.
Nie chodzi o to, żeby wałęsać się po górach zupełnie samej. Po prostu nie wyobrażam sobie chodzić w tak wielkiej grupie. Miałam szczęście, bo jak byłam mała Tatry pokazywał mi mój Tata i byliśmy razem, tylko we dwoje. I ludzi na szlakach było wtedy chyba mniej. Albo wtedy mi to aż tak mi to nie przeszkadzało jak zamawiałam jajecznicę w schronisku na Hali Kondratowej. Bo Tata zwykle wolał bigos.
Z takim podejściem nie nadawałabym się na uczestniczkę kultowych wypraw organizowanych przez doktora Tytusa Chałubińskiego. Mówiono o nim król Tatr, pochodził z Radomia, został znanym lekarzem w Warszawie i „odkrył” Podhale dla siebie oraz szerokiej publiczności z nizin w drugiej połowie XIX wieku. Sam pomysł jego autorskich „wycieczek bez programu” mi się podoba: iść w góry i wrócić, jak człowiek dojrzeje do powrotu do „cywilizacji”. Iść dalej? Wracać? – takie decyzje podejmował doktor Chałubiński na bieżąco. A uczestnicy byli zachwyceni.
Goście tych wycieczek, „panowie”, byli interesujący. W Galicji było łatwiej tworzyć polską kulturę niż w innych zaborach więc do Zakopanego zjeżdżały sławy: Helena Modrzejewska, Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus oraz twórcy początkujący, jak na przykład młody Ignacy Jan Paderewski. Tę listę można mnożyć, bo dr Chałubiński miał szerokie znajomości.
Turystami opiekowali się górale, którzy dziś mają pomniki, jak Sabała. Od ich nazwisk nazywano tatrzańskie szczyty, jak Bartłomiej Obrochta (muzyk, który zainspirował Karola Szymanowskiego). Jedzenie gotował między innymi Wojciech Roj – budarz, czyli budowniczy willi w stylu zakopiańskim, projektowanych przez Stanisława Wyspiańskiego. Towarzystwo super ciekawe, ale te tatrzańskie wyprawy odbywały się wręcz gromadnie. I dlatego mam wątpliwości, czy by mi ten styl taternictwa odpowiadał.
W 1878 roku ukazała się w Warszawie broszurka pt.: „Sześć dni w Tatrach”, w której Tytus Chałubiński opisuje jedną z takich wypraw. Wzięło w niej udział dwóch „panów”: organizator i jego gość Stanisław Kruszyński, oraz dziesięciu górali, żeby było weselej. Przy czym dr Chałubiński wyjaśnia czytelnikom, że chętnie zabrał by ze sobą większą grupę górali, ale byli zajęci z innymi turystami. Na kartach tej samej broszurki Król Tatr wspomina wyprawę z 1875 r., w której wzięło udział 20 osób razem z przewodnikami.
Uczestnik i kronikarz innej takiej wyprawy Bronisław Rejchman (reportaż opublikował w 1877 r.) wspomina, że w ich grupie byli „panowie”: lekarz (sam Chałubiński), naturaliści, czyli przyrodnicy, w tym autor – jeden z pierwszych polskich zwolenników Darwina oraz literat. A towarzyszył im, wedle jego własnego określenia, „mały światek przenośny”: muzycy, tancerze, kucharze, cyrulik, namiotniczy, szewc, krawiec i inni górale, którzy właściwie nie mieli nic szczególnego do roboty. Był też Józef Roj, młody chłopak, który pomagał dr Chałubińskiemu uzupełniać zielnik. Nawiasem mówiąc, ta kolekcja mchów i innych roślin została przekazana do Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem.
Oczywiście XIX-wieczne wyprawy w Tatry wyglądały inaczej niż dziś. Nie było szlaków, znacznie mniej schronisk, nieliczne karczmy. Turyści – taternicy zabierali wszystko, co mogło im się przydać: od namiotów po prowiant. Przewodnicy w ramach obowiązków przenosili do 10 kg bagażu bez dodatkowego wynagrodzenia. Zabierano też „chłopów pod torby”, czyli tragarzy. Na wyprawy pakowano herbatę, cukier i arak (mocny alkohol o silnym aromacie anyżowym) oraz zapasy, z których górale kucharze gotowali posiłki na ogniskach z kosodrzewiny, np.: bigos, kaszę gryczaną czy choćby gotowane jajka. Kociołki do gotowania trzeba było tez zabrać z Zakopanego. Bronisław Rejchman wymienił też chleb, mięso, wino i szklankę, ciepłą odzież, igły nici oraz świece. Jak pić, to ze szkła. W menażkach turyści mieli alkohol ku pokrzepieniu, ale nie wiem czy ten arak rozcieńczali wodą czy nie.
Po drodze zrywano i zjadano jagody: borówki i poziomki. Czasem ktoś poczęstował lokalnym rarytasem np.: śliwowicą. W bacówkach było mleko i żętyca. A jednak mięso zabierano z Zakopanego. Dlaczego? Od roku 1869 wprowadzono w Tatrach zakaz polowań na „alpejskie zwierzęta” takie jak kozice i świstaki. Pierwsze pokolenia przewodników tatrzańskich zdobywały profesjonalne szlify i praktyczną znajomość gór wypasając owce i uprawiając kłusownictwo. Ale na wyprawach Chałubińskiego nie było o tym mowy. Jak czegoś brakowało, lub żeby po prostu zdobyć informacje ze świata, ktoś – jeden z górali – schodził z gór i wracał, jak kurier.
No i program kulturalny. Niby fajnie brzmi mieć pod ręką górali śpiewających, tańczących i grających. Tytus Chałubiński był amatorem góralskiej muzyki – na wyprawy zabierał Sabałę, 70-letniego weterana polowań na kozice, właśnie dla jego talentów muzycznych. Ale w tym entuzjazmie był dość bezwzględny – wychodził z założenia, że każdy się do tej ludowej muzyki w końcu przekona, więc dźwięki gęśli lub śpiew towarzyszyły taternikom dość konsekwentnie.
Wyprawy bez programu robiły na gościach Chałubińskiego piorunujące wrażenie. Dziś rozglądając się po zatłoczonym Morskim Oku trudno wyobrazić sobie, jakim szokiem było dla ludzi z nizin zetknięcie z niemal zupełnie dzikimi wysokimi górami. Dla XIX-wiecznego turysty wszystko w Tatrach było inne i nowe: dźwięki, powietrze, jedzenie, muzyka i góralskie tańce. Czytam relacje z wypraw Bronisława Rejchmana i Tytusa Chałubińskiego i odnajduję tę samą fascynację, która towarzyszyła mi podczas moich afrykańskich safari: spacerów w buszu i noclegu w chacie bez ścian. Szkoda, że nie pisałam kroniki moich tatrzańskich wypraw z Tatą, ale do dziś pamiętam nocleg na Hali Kondratowej. Emocje zbladły, ale wspomnienie wyjątkowej przygody zostało i wraca za każdym razem, gdy zamawiam w schronisku jajecznicę. Jeżeli, oczywiście, nie zniechęci mnie tłum oblegający kasę.
Gdzie i co jeść? Bądźmy szerzy picie anyżówki to zajęcie dla amatorów, trochę jak słuchanie ludowej góralskiej muzyki całymi daniami. W internecie można znaleźć pełno rankingów najlepszych szarlotek PTTK, więc można zaplanować własne wycieczki w góry szlakiem tego przysmaku.
Żeby poczuć się jak XIX-wieczny taternik warto zainteresować się bigosem. Nie znalazłam przepisu Wojtka Roja, ale dzięki portalowi Polona mam przepis Lucyny Ćwierczakiewiczowej. To warszawianka i autorka bardzo popularnej książki kucharskiej, prywatnie bliska znajoma dr Chałubińskiego i, po odwiedzinach w Zakopanem, aktywna propagatorka Tatr. Myślę, że znała też Bronisława Rejchmana, mimo dzielącej ich różnicy wieku (była dobre 20 lat starsza) i jej towarzyskiej pozycji jako warszawskiej celebrytki. Byli członkami tego samego kalwińskiego zboru w Warszawie i dziś spoczywają na tym samym Cmentarzu Ewangelicko-Reformowanym. Lucyna Ćwierczakiewiczowa odwiedziła Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem w 1873 roku, a ze strony Polona ściągnęłam przepis z 10 wydania wydania jej książki kucharskiej pt.: 365 obiadów za 5 złoty (data publikacji 1875 więc parę lat to wakacjach pod Giewontem).
Co czytać? Na Polonie jest dostępny do czytania i ściągnięcia reportaż Tytusa Chałubińskiego, Sześć dni w Tatrach, Warszawa 1878. Reportaż Bronisław Rejchmana ukazał się w czasopiśmie Ateneum w roku 1877 – korzystałam on-line ze zbiorów cyfrowych BUW (opis bibliograficzny: B. Rejchman, Wycieczka do Morskiego Oka przez Przełęcz Mięguszowiecką, „Ateneum”, t. IV (1877), z. 12, ss. 469-530). O historii Zakopanego polecam: Maciej Krupa, Kroniki zakopiańskie, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem, 2015.
Zakopane lipiec 2015, Warszawa marzec 2019